niedziela, 9 grudnia 2012

Trekking wokół Annapurny - dzień 6

12 X - Tal - Chame

To miał być ciężki dzień i taki też był. 7 godzin marszu i ponad 1000 metrów przewyższenia z ciężkimi plecakami wymaga sporego wysiłku, zwłaszcza, kiedy w ciągu dnia słońce niemiłosiernie praży. Do 3000 metrów - o ile idzie się w słońcu i nie wieje zbyt mocno - jest jeszcze stosunkowo ciepło, można spokojnie iść w krótkim rękawku i krótkich spodenkach. Ogólnie ten odcinek trasy jest niezwykle zróżnicowany. Już na samym początku, zaraz po wyjściu z Tal niezwykła przyroda Nepalu postanowiła nas zaskoczyć - i tak nasze nogi ugrzęzły w głębokim piasku bardzo długiej plaży, której pojawienie się zrodziło w każdym z nas pytanie: skąd plaża w środku gór? Przez kilka minut czułem się jak w jakiejś fantasmagorii, a przecież to wcale nie był sen. Zaraz potem wspinaliśmy się po wyciosanej w skale ścieżce podziwiając niezwykłej urody dolinę z plażą na dnie - i jak tu nie podśpiewywać przez całą wyprawę piosenki z Indiany Jones'a :)



Obrazy jakie widzieliśmy zmieniały się jak w kalejdoskopie i co chwilę opuszczaliśmy szczęki z wrażenia. Później okazało się, że prawdziwe widoki dopiero przed nami. Jeszcze rano mieliśmy do przejścia jeden most wiszący i wodospad - jak się przekonaliśmy w drugiej części dnia - wodospad wodospadowi nierówny i nie każdy da się przekroczyć suchą stopą...



Kolejny dzień staraliśmy się iść poza główną drogą, tak żeby jak najbardziej zasmakować dzikości lokalnej przyrody. I tak przez pewien czas szliśmy po drugiej strony doliny z widokiem na wyrytą w skale drogę prowadzącą do Manang. Tym fragmentem szliśmy praktycznie sami, także zdecydowanie polecamy obchodzenie głównej drogi kiedy się tylko da.


Tak doszliśmy do wioski Dharapani, gdzie znajduje się check-post dla kart ACAP. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę w celu uzupełnienia książeczek i spisania naszych danych. Z Daraphani można podziwiać fragment treku wokół Manaslu, który właśnie na tej wiosce się kończy. Od tego miejsca praktycznie do końca treku towarzyszyć nam będą widoki ośnieżonych białych szczytów, takich jak ten.


Gdy się widzi coś takiego po raz pierwszy, wrażenia są niesamowite. Potem człowiek już się trochę przyzwyczaja - zwłaszcza, jak w pewnym momencie znajduje się na wysokości 5 tysięcy metrów, a wszystkie szczyty dookoła mają ponad 7 tysięcy. W każdym razie mimo tego, a może właśnie przez to z każdym kolejnym zakrętem, z każdym kończącym się lasem, z każdym wejściem na choćby najmniejszą górkę poszukiwaliśmy kolejnych białych czubeczków wyłaniających się na horyzoncie. Bo te małe białe plamki, które z każdym krokiem robiły się coraz większe zwiastowały nam, że zaraz - już za chwilkę zostaniemy wynagrodzeni za nasze zmęczenie, za ból głowy, za przepocone ubrania, brudne buty i zakurzone plecaki. Bo po to właśnie tam przyjechaliśmy :)


Gdzieś koło południa doszliśmy do małej wioski Bagarchhap, w której można było znaleźć piękne młynki - jak dotąd najładniejsze na całej trasie. Mieliśmy plan zjeść obiad w następnej miejscowości, więc pomimo, że już wszyscy byli lekko głodni postanowiliśmy że jednak zjemy dalej, zwłaszcza, że miało to nam zająć niewiele czasu. 


Ta decyzja wiele nas kosztowała ponieważ okazało się, że po pierwsze to jest trochę dalej niż myśleliśmy, a po drugie, bo zgubiliśmy drogę :) A raczej z niej zboczyliśmy, przez co nieco nam się ona wydłużyła. Ale dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć 2 piękne wodospady. Niestety jeden z nich oprócz oglądania musieliśmy także dotknąć... bosymi stopami. Trzeba się było przeprawić przez szeroki na 20 metrów wartki strumień z lodowatą wodą ponad kolana. 




Ten wodospad zatrzymał nas na dobre 15 minut (trzeba było zdjąć buty, założyć klapki/sandały, przypiąć wszystko, tak żeby nie spadło, a następnie zrobić to wszystko w odwrotną stronę), a co gorsza byliśmy już naprawdę bardzo głodni i bardzo zmęczeni... Tak bardzo, że jak w końcu doszliśmy do Timang, to rzuciliśmy się na pierwsze w wiosce miejsce z jedzeniem i naprawdę nie obchodziło nas to, że będzie to Dal Bhat - 4 dzień po rząd. Był to jednocześnie chyba ostatni Dal Bhat na trasie - już naprawdę mieliśmy go dość :) 


W międzyczasie dołączył do nas pewien wyjątkowo gadatliwy tragarz - przewodnik, który szedł za nami kilka dni i którego mieliśmy już trochę dość po jakimś czasie. Ale trzeba przyznać, że dzięki niemu udało się nam jakoś przedrzeć przez stado owiec i baranów, które zatarasowały całą ścieżkę. Jego umiejętności rozmawiania z owcami najbardziej przydały się na moście, zwłaszcza kiedy w pewnym momencie po drugiej stronie pojawił się na nim koń :] Koń jaki jest każdy widzi - biedny zwierzak nic nam nie zrobił, żeby tak od razu na niego złorzeczyć, jednak trzeba przyznać, że na tym moście było nas trochę za dużo.



W końcu udało nam się dotrzeć do Chame - choć nie było łatwo, oj nie było :) Zdążyliśmy zaraz przed zmrokiem i zaraz po wejściu do wioski w wieczornej odsłonie ukazała nam się po raz pierwszy Annapurna II. To była dopiero nieśmiała zapowiedź tego, co mieliśmy zobaczyć w ciągu następnych kilku dni - Annapurna pokazała nam swoje najpiękniejsze oblicze, ale trzeba to było okupić naprawdę wielkim wysiłkiem. Opłacało się.


Brak komentarzy: