piątek, 31 maja 2013

25 kwietnia - dzień II - Lima -> Huaraz

Obudziliśmy się bardzo wcześnie. Śniadanie, pakowanie i jesteśmy gotowi. Spokojnie czekamy na taksówkę, którą zamówiliśmy przez hotel. Taksówka miała być duża. Była trochę większa niż ta, którą przyjechaliśmy z lotniska. Niestety na 5 osób z duzymi plecakami nawet kombi okazało się trochę za małe. Kierowca trochę przerażony zapakował plecaki i pomógł nam się upchnąć do środka. 

Znowu mieliśmy okazję przekonać się, że Lima to ogromne miasto. Niestety okazało się, że jak w każdym dużym mieście, tak tam ogromnym problemem są korki. Naszemu kierowcy bardzo dobrze szło omijanie najbardziej zakorkowanych ulic, ale wystarczył remont jednej małej uliczki i stanęliśmy w korku jak wszyscy. Pomimo iż wyjechaliśmy 2 godziny przed odjazdem  autobusu (godzinę przed odjazdem trzeba być na dworcu), ostatnią część trasy przebyliśmy "z duszą na ramieniu", spoglądając co chwilę na zegarek i poganiając załamanego kierowcę. Udało się w ostatnej chwili. Zdyszani wpadliśmy na dworzec, nadaliśmy plecaki i zaczęliśmy się rozglądać za naszym autobusem. 
Autobus linii Movil Tour, wprawdzie był trochę droższy (55 soli) niż poranne autobusy, z których zrezygnowaliśmy (te kosztowały ok. 35 soli), ale standardem nie odbiegał od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni podróżując po Polsce. Inaczej niż u nas, w Peru w autobusach jeżdżacych na długich dystansach można wybrać miejsca typu "cama" czyli łóżko lub "semi-cama" czyli rozkładany fotel. My zdecydowaliśmy się na opcję "semi-cama". Nasze fotele rozkładały się jak leżaczki, a kiedy opiekująca się podróżnymi stewardesa zaczęła rozdawać obiad wiedzieliśmy, że to będzie długa (7 godzin) ale przyjemna podróż. 
Podróże w Peru są objęte bardzo restrykcyjnymi przepisami. Bilety autobusowe sprzedawane są imiennie i na numer paszportu (nie dotyczy to lokalnych autobusów jeżdzących na krótkich trasach, jednak nawet tam ściśle przestrzegana jest liczba osób, która może podróżować danym autobusem-nie to co w busach do Zakopanego). Bagaże są rejestrowane i nadawane w osobnym punkcie i dopiero obsługa może je zapakować do autobusu. Każdy ma swoje miejsce, a przed wejściem do pojazdu wszyscy pasarzerowie są sprawdzani i muszą przejść przez bramki - jak na lotnisku. Kiedy już wszyscy siedzą na swoich miejscach, osoba z obsługi przechodzi przez cały autobus z kamerą i dokładnie zatrzymując się przy każdymna chwilę, rejestruje wszystkich pasarzerów. W końcu wyjeżdżamy. Ponad 2 godziny przebijamy się przez Limę i nagle koniec. Ostatnie budynki, miejsca przygotowane pod nowe osiedla a potem już tylko piach i kurz... Pustynia.


Nasza podróż trwała 7 godzin, z czego większość przespaliśmy. Niektórzy wprawdzie udawali, że usiłują oglądać "Życie Pi", które - po hiszpańsku oczywiście - wyświetlane było na pokładowych monitorach, ale w końcu podczas gdy Pi walczył z tygrysem, wszyscy już spali w najlepsze. 
Do Huaraz dojechaliśmy mniej więcej o 20. Zmęczeni, marzyliśmy tylko o gorącej kąpieli i łóżku. No dobra. Niektórzy jeszcze bardzo nie mogli się doczekać kolacji ;) Niestety, ponieważ nie  wiedzieliśmy kiedy dokładnie będziemy w Huaraz, nie rezerwowaliśmy w tym mieście żadnego hotelu. Perspektywa szukania w nocy, po całym mieście na prędce znalezionego w googlu hotelu nie wydawała nam się zachęcająca, ale była jedyną opcją. Okazało się jednak (na szczęście), że obsługa z naszego hotelu w Limie była bardzo przewidująca. Na dworcu w Huaraz już czekał na nas senor Willy, właściciel hotelu, który dla nas zarezerwowali. Z jednej strony byliśmy trochę źli, że zrobili to bez naszej zgody, jednak perspektywa ciepłego prysznica i szybkiego pójścia spać przekonała nas zupełnie. Tym bardziej, że senor Willi bardzo chętnie dzielił się swoją wiedzą odnośnie interesującego nas treku (która jak się okazało później bardzo nam się przydała). Postanowiliśmy zamieszkać w Jo's Place :)

czwartek, 30 maja 2013

24 kwietnia - dzień I - Lima

Po 20 godzinach lotu w końcu dotarliśmy do Limy, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy hotel. Wiedzieliśmy, że nasz hotel znajduje się blisko lotniska, ale zmęczeni długą podróżą postanowiliśmy nie szukać go na własną rękę. Zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę. Po krótkich negocjacjach i zapewnieniach kierowcy, że auto jest duże i na pewno się zmieścimy, uzgodniliśmy cenę (25 soli) i poszliśmy do samochodu. No i niespodzianka... A właściwie to nie. Niespodzianki nie było, bo powinniśmy się spodziewać, że nasze duże auto to zwykła Toyota Corolla. Patrzyliśmy jak kierowca upycha do bagażnika 5 ogromnych plecaków, a następnie sami upchnęliśmy się do naszego ogromnego auta. No cóż, można było próbować rozmawiać jeszcze z kim innym ale ponieważ wszystkie taksówki na parkingu wyglądały podobnie (a rozdzielanie się nie jest dobrym pomysłem), odpuściliśmy. Wciśnięci w siebie nawzajem, przytuleni do szyb i przylepieni do skórzanych foteli już na samym początku  miliśmy dość. Podaliśmy kierowcy adres hotelu, prosząc, żeby nas do niego zawiózł. Trochę się zdziwiliśmy, gdy taksówka skręciła w przeciwną stronę niż naszym zdaniem powinna, ale cóż przecież taksówkarz to taksówkarz - wie gdzie jechać. Przyszło nam oczywiście do głowy, że może chce nas zawieść gdzie indziej, więc podaliśmy adres jeszcze raz, pytając czy na pewno wie gdzie jechać. No i chyba już powinniśmy się przyzwyczaić. Taksówkarz zawiózł nas do swojego znajomego hotelu.W momencie w którym się przed nim zatrzymał, jeszcze zanim zdąrzyliśmy zobaczyć nazwę, zaczął nas przekonywać że to bardzo dobry hotel, a ten o którym mówimy jest najgorszy w całej okolicy - jest tam brudno i niebezpiecznie a obsługa jest okropna. Nauczeni doświadczeniem z Nepalu, nie daliśmy się. Stanowczo, grożąc, że nie zapłacimy za kurs zarządaliśmy odwiezienia nas pod wskazany wcześniej adres. Jednak praktyka czyni mistrza! Już po chwili jechaliśmy dalej i po 5 min byliśmy pod naszym hotelem. 

Hotel Limper, okazał się przyjemnym miejscem z bardzo miłą i pomocną obsługą, która poproszona o informacje o tym gdzie możemy wymienić pieniądze i zrobić zakupy, osobiście zaprowadziła chłopaków do kantoru, supermarketu a wieczorem także na lokalny targ. Dziewczyna z hotelu pokazała nam również badzo dobrą restaurację. Jedzenie w Corralito było przepyszne a porcje ogromne. Nawet chłopaki, ledwo dali radę (Peruwiańczycy uwielbiają jeść i jedzą bardzo dużo). Przemiły kelner i dobre jedzenie sprawiły, że po porannych przygodach humory w końcu nam się poprawiły. Potem wielokrotnie wspominaliśmy Corralito, jak się okazało, było to najlepsze miejsce w którym jedliśmy podczas naszej wyprawy do Peru. 

Przy pomocy dziewczyny z hotelu kupowaliśmy również bilety do Huaraz, gdzie zaczynał się nasz treking i gdzie chcieliśmy pojechać następnego dnia rano. Bez pomocy osoby znającej miasto bardzo trudno byłoby nam znaleść punkt sprzedarzy biletów. Lima jest ogromna i robi raczej ponure wrażenie. Ze względu na przepisy podatkowe, większość mieszkańców nie kończy budowy domów, tak więc większość nietynkowanych budynków straszy nieskończonymi piętrami bez okien i sterczącymi drutami. Trzeba jednak przyznać, co nas trochę zaskoczyło - może biorąc pod uwagę wspomnienia z Nepalu - że jest bardzo czysto.

                           

Kiedy już udało nam się dotrzeć do punktu sprzedarzy biletów, okazało się, że musieliśmy trochę zmienić plan, ponieważ po przejrzeniu listy porannych autobusów nasza przewodniczka poinformowała nas, że  poranne autobusy to rozpadający się złom do którego, lepiej nie wsiadać. Tak więc zdecydowaliśmy się na autobus o 13. Przynajmniej będzie można się wyspać :)

Peru - here we go!

Jest Sylwester, właśnie zbieramy się do wyjazdu z Jasła do Krakowa. Telefon od Mariusza, chwila zastanowienia, szybka decyzja i mamy bilety! Jedziemy do Peru! Wszyscy! Dream Team znowu w komplecie!

Tak właśnie wszystko się zaczęło. A teraz przyszedł ten czas! W końcu! Spakowani, lekko zdenerwowani (bo trzeba wszystko zabrać, o niczym nie zapomnieć i upchnąc w plecaku tak żeby dojechało), po dwumiesięcznym kursie hiszpańskiego, ruszamy na podbój Ameryki Południowej!