niedziela, 2 grudnia 2012

Trekking wokół Annapurny - dzień 4

10 X - Bhulbhule - Ghame

Nasz pierwszy dzień trekkingu. Byliśmy jeszcze mocno zmęczeni wczorajszymi przygodami, zatłoczonym Kathmandu, wszechobecnym kurzem wciskającym się nachalnie w nozdrza, hałasem i ogólnie chaosem, z jakim nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Z tym większą przyjemnością powitałem cichy, pogodny i spokojny poranek w Bhulbhule.


Zaraz po wyjściu z wioski zobaczyliśmy po co tu przyjechaliśmy i dlaczego warto było się męczyć te 11 godzin w autobusie. Od tego momentu zapomniałem o wszelkich problemach, czas przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie (oprócz wschodów i zachodów słońca), tak że po kilku dniach zupełnie nie wiedziałem jaki jest dzień tygodnia. Poczuliśmy, że jesteśmy w Himalajach - najwyższych górach świata.



Liczyło się tylko to, co i kiedy mamy jeść, gdzie dzisiaj śpimy, gdzie idziemy, co mijamy po drodze, nic więcej. Zaskakujące, jak w takim miejscu jak to wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Z perspektywy całego treku te pierwsze 2 dni wydawały mi się najbardziej dzikie i równocześnie najbardziej oddawały klimat, jaki jeszcze pewnie z 5-10 lat temu panował na całej trasie. W tej części trasy było najmniej turystów (większość zaczynała wyżej), przez co mieszkańcy byli mniej nastawieni na zysk i nieco bardziej sympatyczni. W każdej wiosce goniło za nami stadko dzieci żywo zainteresowanych naszymi maskotkami przypiętymi do plecaków :)





Szliśmy wśród pól ryżowych, co chwila mijając grupki dzieci ubranych w mundurki szkolne (Giertych byłby zadowolony). Było wyjątkowo gorąco i parno. Spokojnie ponad 30 stopni w cieniu. Czuliśmy się jak Indiana Jones :) Nasze marzenia stawały się rzeczywistością, z każdym kolejnym krokiem, z każdym wypitym łykiem wody i każdym kolejnym wypoconym litrem zatapialiśmy się w tej cudownej krainie, która tylko utwierdzała mnie w przekonaniu, że czas absolutny nie istnieje, a jeśli nawet by istniał, to zegar - matka i tak nie miał by tutaj wstępu. Tutaj jest tylko teraźniejszość.




Po prawie 4 godzinach dotarliśmy do Bahundanda, gdzie zatrzymaliśmy się na jedzenie. Następnie ruszyliśmy w kierunku Ghame - naszego kolejnego noclegu, gdzie dotarliśmy po 2 godzinach marszu. Tutaj nocleg był prawie za darmo - 50rp od osoby, w tym gorący prysznic. Na zakończenie dnia spróbowaliśmy lokalnego piwa Everest, które nam posmakowało. Nie wiedzieć czemu na dole okazało się wyjątkowo niedobre... 


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Wiedzę, że cywilizacja dociera do Nepalu. Byłem tam w 2008, wtedy autobusem można było dojechać tylko do Besisahar, a stamtąd do Bhulbhule trzeba było już z buta

ania pisze...

Teraz da się dojechać prawie do Manang...