poniedziałek, 5 listopada 2012

Trekking wokół Annapurny - dzień 1-2

7 - 8 X - Kraków - Kathmandu

Do Kathamandu lecieliśmy z Krakowa przez Moskwe i Delhi, w sumie ok. 17 godzin razem z przesiadkami. Do Moskwy i Delhi rosyjskim Aeroflotem, a dalej Jet Airways. Obydwie te linie można spokojnie polecić - nowe samoloty (przynajmniej te, którymi myśmy lecieli), miła obsługa i bardzo dobre jedzenie. Poza tym pilot całkiem nieźle poradził sobie z bardzo silnym wiatrem lądując w Moskwie. Wychodząc z samolotu na płytę lotniska, poczułem mocne uderzenie ściany wiatru i kąsany zimnym deszczem padającym poziomo usłyszałem słowa pewnej Amerykanki mieszkającej w Moskwie: "Welcome in Moscow!". Tak...właśnie tak sobie wyobrażałem lądowanie w Moskwie :) 
Jeśli chodzi o samo lotnisko Szeremietiewo - to jak na razie najgorzej zorganizowane lotnisko na jakim byłem (oczywiście oprócz Kraków - Balice - ale to właściwie ciężko nazwać lotniskiem - to pas startowy z budo-hangarem przyjmującym pasażerów). Akurat kiedy czekaliśmy na kolejny lot zachciało nam się jeść.  Chcieliśmy zapłacić kartą, kiedy okazało się, że wszystkie terminale na lotnisku nie działają. Okazało się, że jedyny na lotnisku bankomat z niewyjaśnionych przyczyn nie wydaje pieniędzy. Ponadto nie potrafił też zamienić dolarów na ruble (do czego podobno był zdolny). Na końcu okazało się, że owszem da się zapłacić gotówką, ale kurs był iście lichwiarski. I tak kupiliśmy sobie najdroższe hamburgery w życiu :)
Na lotnisku w Delhi było już znacznie lepiej - największą furorę wywołała wykładzina, którą pokryty jest cały ogromny terminal.


Podczas ostatniego lotu mogliśmy podziwiać wielkie Himalaje - wrażenia niesamowite. Po czymś takim już żaden lot nad Alpami nie zrobi na nas większego wrażenia. 
Po wylądowaniu w Kathmandu odrazu zrozumieliśmy, że żegnamy się z cywilizacją na 3 tygodnie. Jeden z pierwszych obrazków, to małpy biegające po dachu "terminalu", który z kolei wygląda, jak bunkier z cegły. Odebranie bagaży wyglądało natomiast tak:


Zaraz po wyjściu z lotniska doskoczyło do nas kilku taksówkarzy oferujących noclegi, zwiedzanie, przewóz, i bóg wie co jeszcze. Podejrzewam, że jakbym się uparł, to by nawet zorganizowali imprezę urodzinową dla mojej cioci. No ale że akurat moja ciocia nie miała urodzin, stanęło na zawiezieniu nas do jakiegoś hostelu blisko Thamelu. Taksówka była za darmo, pod warunkiem, że weźmiemy nocleg za 5$ za osobę. Wydawało nam się to ok, potem się okazało, że daliśmy się zrobić w konia :) Standard był bardzo kiepski, woda była zimna, światło gasło o 19 i na dodatek nie było to na Thamelu tylko obok. Jeśli ktoś się wybiera do Kathmandu - to rada dla wszystkich - unikać wszelkich propozycji taksówkarzy - tam naprawdę można wszystko samemu załatwić. Wystarczy wziąć taksówkę na Thamel za 500rp i tam już znaleźć co się chce. 

W ten sam dzień załatwiliśmy też wszystkie pozwolenia na trekking. W tym celu musieliśmy przejść przez spory kawałek miasta (zajęło nam to 45 minut w jedną stronę), dzięki czemu poznaliśmy zupełnie nieznaną turystom część Kathmandu. Przez całą drogę nie spotkaliśmy ani jednego turysty co chyba najlepiej charakteryzowało tą część miasta. W drodze powrotnej postanowiliśmy rzucić się na głęboką wodę kulinarnego oceanu i zjeść coś lokalnego w barze, który chyba nie widział jeszcze turystów :)


Wieczorem pochodziliśmy trochę po uliczkach Thamelu, żeby oswoić się nieco z nową kulturą i spróbować wchłonąć część tej rzeczywistości, którą będziemy żyli przez następne 3 tygodnie. Początki były trudne, bo takiego chaosu i brudu jeszcze nie widziałem. Jedynie Oktawia, która zasmakowała już podobnych klimatów w Jordanii i Egipcie czuła się tam jak ryba w wodzie :)


Kathmandu można opisać jednym słowem: chaos. Podobno w Indiach jest jeszcze gorzej - ciężko mi sobie to wyobrazić. W każdym razie w Kathmandu trzeba na każdym kroku uważać, by nie zostać przejechanym przez pojazd kołowy - czy jest to samochód, czy autobus, czy riksza, czy motocykl (tych jest tam zdecydowanie najwięcej) - nie ma to znaczenia - dla nich wszystkich pieszy jest intruzem.


Ponadto na ulicach wszędzie leżą śmieci i gruz, ogólnie wygląda to wyjątkowo przygnębiająco, tak że ciężko się oprzeć wrażeniu, że jest to państwo trzeciego świata.


Wieczorem po dotarciu do naszego 5-gwiazdkowego hostelu byliśmy padnięci. Prawie 2 dni bez snu, zmiana stref czasowych, załatwianie wszystkich formalności w zatłoczonym Kathmandu zrobiły swoje. Cały dzień żyłem nadzieją, że wieczorem wezmę obiecany ciepły prysznic. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że ciepły prysznic wcale nie jest ciepły :) Na dodatek w trakcie brania zimnego prysznica zgasło światło - wtedy przypomniałem sobie, że właściciel hostelu wspominał coś o przerwie w dostawie prądu od godziny 19... I tak ostatnie minuty tego baaardzo długiego dnia spędziliśmy przy świetle czołówek szukając nas tam, gdzie jeszcze nas nie było. Ale już niedługo dotarliśmy i tam :)



Trekking wokół Annapurny

     Tydzień temu wróciliśmy z Nepalu, a ja wciąż jestem myślami w najwyższych górach świata :) Właściwie to chyba nic dziwnego w tym nie ma - w końcu taki wyjazd nie zdarza się co dzień. Wszystko zaczęło się prawie rok temu, kiedy Mariusz wysłał mi galerię ze zdjęciami z treku jakiegoś kolegi. W pewne grudniowe popołudnie ziarenko zostało zasiane :) Kiełkowało dosyć długo, bo prawie pół roku i w tym czasie skutecznie przekonywałem Anię, że będzie naprawdę super, że 6 lotów samolotem, to nie jest wcale najgorsze co może ją spotkać (jak się później okazało są rzeczy znacznie bardziej stresujące, jak np. jazda nepalskim autobusem po górskiej "drodze") i że do odważnych świat należy. I tak w maju kupiliśmy bilety samolotowe. W międzyczasie intensywnie przeszukiwaliśmy ze znajomymi internet w poszukiwaniu wszelkich informacji związanych z trekingiem wokół Annapurny. Część z tych informacji zamieścimy na blogu, ale napewno nie wszystko - całą resztę można spokojnie wygooglać. Jedyne co się mocno zmienia, to ceny - w ciągu ostatnich 2-3 lat wzrosły znacznie, przez co o trekkingu tym nie można już powiedzieć, że jest bardzo tani. Na samym trekkingu w górach wydawaliśmy dziennie na 2 osoby od 1900 do 4000 rupii licząc wszystko (oczywiście pozwolenia itp mieliśmy załatwione wcześniej w Kathmandu), a średnio na dzień wychodziło nam koło 3500 rupii, czyli 70zł na osobę. Dużo zależy od tego ile się je, bo większość pieniędzy szła na jedzenie. Niektóre noclegi były za darmo, chyba żaden nie kosztował nas więcej niż 100 rupii na osobę (ok. 4zł). Czasami płaciło się tylko za gorący prysznic (100rp) zamiast za nocleg. Oczywiście obowiązuje zasada - czym wyżej tym drożej - i tak na samej górze jest mniej więcej dwa razy drożej niż na początku treku. Ogólnie też po wschodniej stronie przełęczy (tam gdzie Manang) jest drożej niż po zachodniej, a to zapewne dlatego, że za przełęczą już prawie nie ma turystów (większość osób kończy trek na Muktinath, niektórzy na Jomsom. Ogólnie podsumowując wydatki za cały wyjazd 500$ na osobę w sezonie to trochę za mało, jeśli się chce wydawać pieniądze na jakieś dodatkowe rzeczy - prezenty, czy np piwo, które jest tam wyjątkowo drogie (najtańsze jakie widzieliśmy w sklepie w butelce kosztowało 10zł, na treku dochodzi do 16zł).

Dla wszystkich wybierających się do Nepalu - jeżeli tylko macie jakieś dodatkowe pieniądze - przeznaczcie je na zakupy ;) I uważajcie - nawet tacy malkontenci zakupowi jak ja ulegną urokowi niezliczonej ilości małych sklepików z tysiącem szali, chust, koców, czapek, rękawiczek, wszelkiej maści ubrań utkanych ręcznie z najdelikatniejszych tkanin, jakie możecie sobie wyobrazić. 


Zakupowy szał, w którym nasze zmysły przeplatane były jedwabiem, kaszmirem, wełną, paszminą i bóg wie czym jeszcze trwał w najlepsze przez dobre 3 dni. Atakowani zewsząd zapachami kadzidełek i egzotycznych przypraw, których różnorodność prawdopodobnie przekraczała granice ludzkiej percepcji, nagabywani przez setki sprzedawców, mamieni błyskotkami, biżuterią ze wszystkich kamieni świata, chodziliśmy jak w transie, niczym bohater Sklepów Cynamonowych wodzeni materializującymi się wyobrażeniami o takich miejscach jak to. 


Wieczorem, gdy próbowaliśmy wrócić do hostelu, wciąż gubiliśmy się w kolejnych sklepikach tracąc resztki racjonalnego myślenia. Kolejna uliczka - tak to już będzie ostatnia - przecież już nic nowego napewno tam nie zobaczymy... Próbowaliśmy wyskoczyć z tego snu, ale póki nasze portfele były pełne, dopóty nie było sensu zawracać. Nasze umysły owinięte były jedwabiem i paszminą, a zmysły odurzone egzotyczną mieszaniną tego, o czym czytaliśmy będąc w szkole. Nie broniliśmy sie przed tym. Było nam dobrze :)


Postaram się spisać naszą wyprawę w miarę szczegółowo, dzień po dniu, bo też każdy dzień zasłużył na osobną notkę. Słowem zachęty niech będzie te kilka zdań pokrótce i ogólnie opisujących cały trek. Nie będę pisał za pozostałe 3 osoby - każdy przeżył to na swój sposób osobiście, dla każdego może ten wyjazd miał inny wymiar. Dla mnie i dla Ani był on absolutnie wyjątkowy, w każdym znaczeniu tego słowa. Pierwszy raz byliśmy w tak dzikim kraju, momentami naprawdę z dala od cywilizacji, wykonaliśmy naprawdę wielki wysiłek - przeszliśmy ok. 200km w ciągu 12 dni, wychodząc z 800m, z dojściem do jednego z najwyżej położonych jezior na świecie - Tilicho Lake (prawie 5000 n.p.m.) i z przejściem przełęczy Thorung La (5416 n.p.m.). Momentami byliśmy naprawdę wykończeni, głodni, było nam raz skrajnie gorąco, innym razem skrajnie zimno, przeszliśmy przez wszystkie piętra klimatyczne. Nasze plecaki niewiele ustępowały niektórym tragarzom (mój ważył od 15-17 kg), którzy zresztą byli pełni podziwu dla naszego tempa i wytrzymałości (zwłaszcza dziewczyn). A my byliśmy dumni z siebie, że w odróżnieniu od 95% ludzi na treku nie mamy ani tragarzy ani przewodnika, a dajemy sobie radę lepiej niż pozostali. Nawet jedyni spotkani w górach Polacy mieli tragarza :) 
Wyjazd był także wyjątkowy ze względu na różnorodność krajobrazów, jakie nam towarzyszyły. Widzieliśmy jedne z najpiękniejszych widoków na ziemi (nie przesadzam) i to wszystko w towarzystwie osób, które potrafiły docenić wyjątkowość tego wszystkiego i nadawały naszej przygodzie kolorytu :) Jestem pewien, że cała nasza piątka już wrzuciła wspomnienia z Nepalu do szufladki z napisem "wyjątkowe", do której zagląda się z największą satysfakcją i nostalgią.


Poniżej zamieszczam szczegółowy opis każdego dnia z osobna: