sobota, 1 czerwca 2013

27 kwietnia - dzień IV - I dzień treku (Vaqueria -> Paria)

Znowu trzeba wcześnie wstać. O 7.15 mamy autobus do Vaquerii (3700 m n.p.m.), na którybilety kupilśmy dzień wcześniej. To właśnie była jedna z cennych rad Willego. Bilety trzeba kupować conajmniej dzień wcześniej, w dniu wyjazdu wszystkie miejsca są już wyprzedane. Wprawdze zawsze można pojechać taksówką, którą miejscowi bardzo chętnie porponują turystom, jednak różnica w cenie jest spora - bilet na autobus kosztuje 25 soli a taxi czyli zdezelowana Toyota prowadzona przez wujka gospodarza to koszt 350 soli. 
Na szczęście nam się udało. Tak więc o 6.45 byliśmy już na dworcu, żeby spokojnie nadać bagaże, przejść wszystkie niezbędna kontrole i zapakować się do autobusu. I tu niespodzianka. Oprócz standardowych kontroli, przed drzwiami do autobusu stał niewielki stolik, na którym leżała kartka z oznaczonymi miejscami - tak jak w autobusie. Każdy pasażer wchodzący do pojazdu musiał zostawić odcisk palca przy swoim numerze miejsca. Tak! Pobrali nam odciski palców! Długo zastanawialiśmy się o co chodzi, jednak wszystko stało się jasne kiedy autobus zaczął wspinać się krętą, wąską, kamienistą drogą na przełęcz na wysokości 4767m n.p.m. Sprawa jest prosta. Jakoś muszą identyfikować zwłoki, kiedy autobus spadnie w przepaść. Niestety, peruwiańskie drogi uważane są za jedne z najniebezpieczniejszych na świecie, a wypadki autobusów zdarzają się bardzo często i w zdecydowanej większości przypadków kończą się tragicznie. 
Wprawdzie po nepalskich drogach, ta wycieczka nie zrobiła na nas aż takiego wrażenia (trzeba przyznać że drogi w Nepalu są zdecydowanie gorsze), jednak podróż taką drogą nie jest doświadczeniem, które chcielibyśmy często powtarzać. 


Na szczęście piękne widoki całkowicie nas pochłonęły i podróż minęła nam wyjątkowo szybko. 




W końcu, po 4 godzinach dotarliśmy na miejsce. 
Zaczynamy trek! Nasz plan to 10 dniowy trek Cedros dookoła najpiękniejszej góry świata - Aplamayo. Wszystko co niezbędne mamy ze spobą, a ponieważ nie decydujemy się na przewodnika z osiołkiem nasze plecaki ważą sporo. No ale kto da radę jak nie my?! Ruszamy!




        

Pierwszy dzień jest ciężki. Wielkie plecaki i palące słońce (a dodatkowo nasze wczorajsze poparzenia słoneczne) dają nam się we znaki. Irka czuje się źle a my jesteśmy bardzo zmęczeni.


 Zdecydowaliśmy więc że nie idziemy dalej i zanocujemy na ogromnej polanie nad rzeką Parią. Miejsce wydawało się idealne. Zaczęliśmy rozkładać namioty i wyciągać wszystko z plecaków, co tak nas pochłonęło, że zupełnie nie zwróciliśmy uwagi na wielką krowę która zaczęła podchodzić coraz bliżej. Dopiero kiedy już zrobiliśmu całkowity i totalny bałagan, ktoś z nas przyjrzał się krowie i z przerażeniem stwierdził, że tak krowa... to byk i to lekko zdenerwowany! Powoli, żeby nie denerwować zwierzaka jeszcze bardziej, zaczęliśmy się wycofywać. Podczas gdy my, po ciemku zmęczeni i głodni siedzieliśmy nad brzegiem rzeki zastanawiając się co dalej i usiłując nie stracić byka z oczu, on spokojnie obchodził nasze namioty, obwąchiwał wszystko i wydawał groźne pomruki. I kiedy wydawało nam się, że spędzimy całą noc siedząc nad wodą na kamieniu, byk w końcu się znudził. Powoli, nie spuszczając nas z oczu odszedł, zostawiając nas i nasze nie do końca rozłożone namioty w spokoju. 
Nie muszę chyba mówić, że "ogarnięcie" obozowiska "na głodnego" i po ciemku nie było ani łatwe ani przyjemne. Kiedy już udało się rozstawić palnik i zaspokoić pierwszy głód, Ottawka zrobila nam popcorn. Na poprawę humoru! :) Zadziałało :)
Plan na rano: Wstać wcześniej niż byk :P

26 kwietnia - dzień III - Huaraz

Nie wstaliśmy wcześnie, więc śniadanie zamieniło się w szybkie śniadanie. Mieliśmy przecież plan. Trzeba było kupić jeszcze parę rzeczy, których bezwarunkowo bedziemy potrzebować na treku. Najważniejsze są mapa (30 soli), i butle gazowe (33 sole duża i 17 mała) i bilety na autobus no i oczywiście liście koki, bez tego ani rusz. Cukier, batony, chusteczki, każdy z nas ma swoją osobistą listę "niezbędności". Szybko kupiliśmy co trzeba. Musieliśmy się spieszyć bo na 11 mieliśmy zarezerwoway transport (taxi - 15 soli). W ramach aklimatyzacji postanowliśmy się wybrać na jednodniową (5-6 godzinną) wycieczkę na wzgórza Macashca. Po 2,5 godzinach powolnego marszu, dotarliśmy do niewielkiego ale bardzo malowniczego jeziorka, położonego na wysokości ok. 4200 m n.p.m. (chociaż według naszych obliczeń i nieomylnego zegarka Mariusza było to mniej więcej 3800 m n.p.m.), skąd rozciągał się niesamowity widok na ośnieżone szczyty masywu Cordillera Blanca. 







Huaraz leży na wysokości 3052 n.p.m. To zdecydowanie  dużo, jak na początek, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przyjechaliśmy z Limy (110 m n.p.m.). Mimo to nie jest źle. Bardziej męczy nas palące słońce niż wysokość. Albo mamy resztki aklimatyzacji z Nepalu (chociaż po pół roku raczej niewiele jej powinno zostać) albo jesteśmy bardzo wytrzymali - przyjęliśmy wersję, że jesteśmy masterami :P
Godzina leżenia na trawie i trudna decyzja, że trzeba wracać. Zebraliśmy się więc powoli i niechętnie zaczęliśmy schodzić. Postanowiliśmy obejść jeziorko do okoła i tam znaleść ścieżkę, którą moglibyśmy zejść. Niestety bardzo szybko okazało się, że dróżka, która wydawała nam się całkiem wyraźną ścieżką, zniknęła. Rozpoczęlismy więc wędrówkę na przełaj, szukając najdogodniejsze drogi na dół. 



Miejscami zastanawialiśmy się czy dobrze idziemy ale decyzja to decyzja, póki się da idziemy na dół, jak będzie  źle to się wrócimy. Noi było dobrze. Po ok. 30 min doszliśmy do drogi, którą szliśmy na górę. Uratowani! 



W nagrodę, na dole czekał na nas malutki sklepik, a w nim zimne piwo. Ooo, już dawno nie piliśmy takiego dobrego i zimneogo piwa! Kiedy w najlepsze rozkoszowaliśmy się jego smakiem, zastanawiając się jak dostaniemy się do domu (wiedzieliśmy tylko, że mamy łapać autobus w kierunku Huaraz), nadjechał busik, którego kierowca zauważył nas z daleka. Chyba wyglądaliśmy jak banda gringos potrzebujących transportu, bo busik zatrzymał się a kierowca zamachał do nas. I tak złapaliśmy nasz autobus (i to za 1 sola)... albo on złapał nas. Tak czy inaczej już po chwili, popijając piwo siedzieliśmy w busie, który wiózł nas do domu. To był bardzo udany dzień ;)
Tego dnia dowiedzieliśmy sie też jednej bardzo ważnej rzeczy. Ze słońcem w Peru nie ma żartów. Wystarczy 30 min i zamiast opalenia na piękny brązowy kolor, byliśmy spaleni (a właściwie upieczeni), czerwoni i bardzo biedni. No cóż podobno człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Krem do opalania 50 SPF został naszym najlepszym przyjacielem, na całą resztę wyjazdu.