sobota, 1 czerwca 2013

27 kwietnia - dzień IV - I dzień treku (Vaqueria -> Paria)

Znowu trzeba wcześnie wstać. O 7.15 mamy autobus do Vaquerii (3700 m n.p.m.), na którybilety kupilśmy dzień wcześniej. To właśnie była jedna z cennych rad Willego. Bilety trzeba kupować conajmniej dzień wcześniej, w dniu wyjazdu wszystkie miejsca są już wyprzedane. Wprawdze zawsze można pojechać taksówką, którą miejscowi bardzo chętnie porponują turystom, jednak różnica w cenie jest spora - bilet na autobus kosztuje 25 soli a taxi czyli zdezelowana Toyota prowadzona przez wujka gospodarza to koszt 350 soli. 
Na szczęście nam się udało. Tak więc o 6.45 byliśmy już na dworcu, żeby spokojnie nadać bagaże, przejść wszystkie niezbędna kontrole i zapakować się do autobusu. I tu niespodzianka. Oprócz standardowych kontroli, przed drzwiami do autobusu stał niewielki stolik, na którym leżała kartka z oznaczonymi miejscami - tak jak w autobusie. Każdy pasażer wchodzący do pojazdu musiał zostawić odcisk palca przy swoim numerze miejsca. Tak! Pobrali nam odciski palców! Długo zastanawialiśmy się o co chodzi, jednak wszystko stało się jasne kiedy autobus zaczął wspinać się krętą, wąską, kamienistą drogą na przełęcz na wysokości 4767m n.p.m. Sprawa jest prosta. Jakoś muszą identyfikować zwłoki, kiedy autobus spadnie w przepaść. Niestety, peruwiańskie drogi uważane są za jedne z najniebezpieczniejszych na świecie, a wypadki autobusów zdarzają się bardzo często i w zdecydowanej większości przypadków kończą się tragicznie. 
Wprawdzie po nepalskich drogach, ta wycieczka nie zrobiła na nas aż takiego wrażenia (trzeba przyznać że drogi w Nepalu są zdecydowanie gorsze), jednak podróż taką drogą nie jest doświadczeniem, które chcielibyśmy często powtarzać. 


Na szczęście piękne widoki całkowicie nas pochłonęły i podróż minęła nam wyjątkowo szybko. 




W końcu, po 4 godzinach dotarliśmy na miejsce. 
Zaczynamy trek! Nasz plan to 10 dniowy trek Cedros dookoła najpiękniejszej góry świata - Aplamayo. Wszystko co niezbędne mamy ze spobą, a ponieważ nie decydujemy się na przewodnika z osiołkiem nasze plecaki ważą sporo. No ale kto da radę jak nie my?! Ruszamy!




        

Pierwszy dzień jest ciężki. Wielkie plecaki i palące słońce (a dodatkowo nasze wczorajsze poparzenia słoneczne) dają nam się we znaki. Irka czuje się źle a my jesteśmy bardzo zmęczeni.


 Zdecydowaliśmy więc że nie idziemy dalej i zanocujemy na ogromnej polanie nad rzeką Parią. Miejsce wydawało się idealne. Zaczęliśmy rozkładać namioty i wyciągać wszystko z plecaków, co tak nas pochłonęło, że zupełnie nie zwróciliśmy uwagi na wielką krowę która zaczęła podchodzić coraz bliżej. Dopiero kiedy już zrobiliśmu całkowity i totalny bałagan, ktoś z nas przyjrzał się krowie i z przerażeniem stwierdził, że tak krowa... to byk i to lekko zdenerwowany! Powoli, żeby nie denerwować zwierzaka jeszcze bardziej, zaczęliśmy się wycofywać. Podczas gdy my, po ciemku zmęczeni i głodni siedzieliśmy nad brzegiem rzeki zastanawiając się co dalej i usiłując nie stracić byka z oczu, on spokojnie obchodził nasze namioty, obwąchiwał wszystko i wydawał groźne pomruki. I kiedy wydawało nam się, że spędzimy całą noc siedząc nad wodą na kamieniu, byk w końcu się znudził. Powoli, nie spuszczając nas z oczu odszedł, zostawiając nas i nasze nie do końca rozłożone namioty w spokoju. 
Nie muszę chyba mówić, że "ogarnięcie" obozowiska "na głodnego" i po ciemku nie było ani łatwe ani przyjemne. Kiedy już udało się rozstawić palnik i zaspokoić pierwszy głód, Ottawka zrobila nam popcorn. Na poprawę humoru! :) Zadziałało :)
Plan na rano: Wstać wcześniej niż byk :P

26 kwietnia - dzień III - Huaraz

Nie wstaliśmy wcześnie, więc śniadanie zamieniło się w szybkie śniadanie. Mieliśmy przecież plan. Trzeba było kupić jeszcze parę rzeczy, których bezwarunkowo bedziemy potrzebować na treku. Najważniejsze są mapa (30 soli), i butle gazowe (33 sole duża i 17 mała) i bilety na autobus no i oczywiście liście koki, bez tego ani rusz. Cukier, batony, chusteczki, każdy z nas ma swoją osobistą listę "niezbędności". Szybko kupiliśmy co trzeba. Musieliśmy się spieszyć bo na 11 mieliśmy zarezerwoway transport (taxi - 15 soli). W ramach aklimatyzacji postanowliśmy się wybrać na jednodniową (5-6 godzinną) wycieczkę na wzgórza Macashca. Po 2,5 godzinach powolnego marszu, dotarliśmy do niewielkiego ale bardzo malowniczego jeziorka, położonego na wysokości ok. 4200 m n.p.m. (chociaż według naszych obliczeń i nieomylnego zegarka Mariusza było to mniej więcej 3800 m n.p.m.), skąd rozciągał się niesamowity widok na ośnieżone szczyty masywu Cordillera Blanca. 







Huaraz leży na wysokości 3052 n.p.m. To zdecydowanie  dużo, jak na początek, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przyjechaliśmy z Limy (110 m n.p.m.). Mimo to nie jest źle. Bardziej męczy nas palące słońce niż wysokość. Albo mamy resztki aklimatyzacji z Nepalu (chociaż po pół roku raczej niewiele jej powinno zostać) albo jesteśmy bardzo wytrzymali - przyjęliśmy wersję, że jesteśmy masterami :P
Godzina leżenia na trawie i trudna decyzja, że trzeba wracać. Zebraliśmy się więc powoli i niechętnie zaczęliśmy schodzić. Postanowiliśmy obejść jeziorko do okoła i tam znaleść ścieżkę, którą moglibyśmy zejść. Niestety bardzo szybko okazało się, że dróżka, która wydawała nam się całkiem wyraźną ścieżką, zniknęła. Rozpoczęlismy więc wędrówkę na przełaj, szukając najdogodniejsze drogi na dół. 



Miejscami zastanawialiśmy się czy dobrze idziemy ale decyzja to decyzja, póki się da idziemy na dół, jak będzie  źle to się wrócimy. Noi było dobrze. Po ok. 30 min doszliśmy do drogi, którą szliśmy na górę. Uratowani! 



W nagrodę, na dole czekał na nas malutki sklepik, a w nim zimne piwo. Ooo, już dawno nie piliśmy takiego dobrego i zimneogo piwa! Kiedy w najlepsze rozkoszowaliśmy się jego smakiem, zastanawiając się jak dostaniemy się do domu (wiedzieliśmy tylko, że mamy łapać autobus w kierunku Huaraz), nadjechał busik, którego kierowca zauważył nas z daleka. Chyba wyglądaliśmy jak banda gringos potrzebujących transportu, bo busik zatrzymał się a kierowca zamachał do nas. I tak złapaliśmy nasz autobus (i to za 1 sola)... albo on złapał nas. Tak czy inaczej już po chwili, popijając piwo siedzieliśmy w busie, który wiózł nas do domu. To był bardzo udany dzień ;)
Tego dnia dowiedzieliśmy sie też jednej bardzo ważnej rzeczy. Ze słońcem w Peru nie ma żartów. Wystarczy 30 min i zamiast opalenia na piękny brązowy kolor, byliśmy spaleni (a właściwie upieczeni), czerwoni i bardzo biedni. No cóż podobno człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Krem do opalania 50 SPF został naszym najlepszym przyjacielem, na całą resztę wyjazdu. 

piątek, 31 maja 2013

25 kwietnia - dzień II - Lima -> Huaraz

Obudziliśmy się bardzo wcześnie. Śniadanie, pakowanie i jesteśmy gotowi. Spokojnie czekamy na taksówkę, którą zamówiliśmy przez hotel. Taksówka miała być duża. Była trochę większa niż ta, którą przyjechaliśmy z lotniska. Niestety na 5 osób z duzymi plecakami nawet kombi okazało się trochę za małe. Kierowca trochę przerażony zapakował plecaki i pomógł nam się upchnąć do środka. 

Znowu mieliśmy okazję przekonać się, że Lima to ogromne miasto. Niestety okazało się, że jak w każdym dużym mieście, tak tam ogromnym problemem są korki. Naszemu kierowcy bardzo dobrze szło omijanie najbardziej zakorkowanych ulic, ale wystarczył remont jednej małej uliczki i stanęliśmy w korku jak wszyscy. Pomimo iż wyjechaliśmy 2 godziny przed odjazdem  autobusu (godzinę przed odjazdem trzeba być na dworcu), ostatnią część trasy przebyliśmy "z duszą na ramieniu", spoglądając co chwilę na zegarek i poganiając załamanego kierowcę. Udało się w ostatnej chwili. Zdyszani wpadliśmy na dworzec, nadaliśmy plecaki i zaczęliśmy się rozglądać za naszym autobusem. 
Autobus linii Movil Tour, wprawdzie był trochę droższy (55 soli) niż poranne autobusy, z których zrezygnowaliśmy (te kosztowały ok. 35 soli), ale standardem nie odbiegał od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni podróżując po Polsce. Inaczej niż u nas, w Peru w autobusach jeżdżacych na długich dystansach można wybrać miejsca typu "cama" czyli łóżko lub "semi-cama" czyli rozkładany fotel. My zdecydowaliśmy się na opcję "semi-cama". Nasze fotele rozkładały się jak leżaczki, a kiedy opiekująca się podróżnymi stewardesa zaczęła rozdawać obiad wiedzieliśmy, że to będzie długa (7 godzin) ale przyjemna podróż. 
Podróże w Peru są objęte bardzo restrykcyjnymi przepisami. Bilety autobusowe sprzedawane są imiennie i na numer paszportu (nie dotyczy to lokalnych autobusów jeżdzących na krótkich trasach, jednak nawet tam ściśle przestrzegana jest liczba osób, która może podróżować danym autobusem-nie to co w busach do Zakopanego). Bagaże są rejestrowane i nadawane w osobnym punkcie i dopiero obsługa może je zapakować do autobusu. Każdy ma swoje miejsce, a przed wejściem do pojazdu wszyscy pasarzerowie są sprawdzani i muszą przejść przez bramki - jak na lotnisku. Kiedy już wszyscy siedzą na swoich miejscach, osoba z obsługi przechodzi przez cały autobus z kamerą i dokładnie zatrzymując się przy każdymna chwilę, rejestruje wszystkich pasarzerów. W końcu wyjeżdżamy. Ponad 2 godziny przebijamy się przez Limę i nagle koniec. Ostatnie budynki, miejsca przygotowane pod nowe osiedla a potem już tylko piach i kurz... Pustynia.


Nasza podróż trwała 7 godzin, z czego większość przespaliśmy. Niektórzy wprawdzie udawali, że usiłują oglądać "Życie Pi", które - po hiszpańsku oczywiście - wyświetlane było na pokładowych monitorach, ale w końcu podczas gdy Pi walczył z tygrysem, wszyscy już spali w najlepsze. 
Do Huaraz dojechaliśmy mniej więcej o 20. Zmęczeni, marzyliśmy tylko o gorącej kąpieli i łóżku. No dobra. Niektórzy jeszcze bardzo nie mogli się doczekać kolacji ;) Niestety, ponieważ nie  wiedzieliśmy kiedy dokładnie będziemy w Huaraz, nie rezerwowaliśmy w tym mieście żadnego hotelu. Perspektywa szukania w nocy, po całym mieście na prędce znalezionego w googlu hotelu nie wydawała nam się zachęcająca, ale była jedyną opcją. Okazało się jednak (na szczęście), że obsługa z naszego hotelu w Limie była bardzo przewidująca. Na dworcu w Huaraz już czekał na nas senor Willy, właściciel hotelu, który dla nas zarezerwowali. Z jednej strony byliśmy trochę źli, że zrobili to bez naszej zgody, jednak perspektywa ciepłego prysznica i szybkiego pójścia spać przekonała nas zupełnie. Tym bardziej, że senor Willi bardzo chętnie dzielił się swoją wiedzą odnośnie interesującego nas treku (która jak się okazało później bardzo nam się przydała). Postanowiliśmy zamieszkać w Jo's Place :)

czwartek, 30 maja 2013

24 kwietnia - dzień I - Lima

Po 20 godzinach lotu w końcu dotarliśmy do Limy, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy hotel. Wiedzieliśmy, że nasz hotel znajduje się blisko lotniska, ale zmęczeni długą podróżą postanowiliśmy nie szukać go na własną rękę. Zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę. Po krótkich negocjacjach i zapewnieniach kierowcy, że auto jest duże i na pewno się zmieścimy, uzgodniliśmy cenę (25 soli) i poszliśmy do samochodu. No i niespodzianka... A właściwie to nie. Niespodzianki nie było, bo powinniśmy się spodziewać, że nasze duże auto to zwykła Toyota Corolla. Patrzyliśmy jak kierowca upycha do bagażnika 5 ogromnych plecaków, a następnie sami upchnęliśmy się do naszego ogromnego auta. No cóż, można było próbować rozmawiać jeszcze z kim innym ale ponieważ wszystkie taksówki na parkingu wyglądały podobnie (a rozdzielanie się nie jest dobrym pomysłem), odpuściliśmy. Wciśnięci w siebie nawzajem, przytuleni do szyb i przylepieni do skórzanych foteli już na samym początku  miliśmy dość. Podaliśmy kierowcy adres hotelu, prosząc, żeby nas do niego zawiózł. Trochę się zdziwiliśmy, gdy taksówka skręciła w przeciwną stronę niż naszym zdaniem powinna, ale cóż przecież taksówkarz to taksówkarz - wie gdzie jechać. Przyszło nam oczywiście do głowy, że może chce nas zawieść gdzie indziej, więc podaliśmy adres jeszcze raz, pytając czy na pewno wie gdzie jechać. No i chyba już powinniśmy się przyzwyczaić. Taksówkarz zawiózł nas do swojego znajomego hotelu.W momencie w którym się przed nim zatrzymał, jeszcze zanim zdąrzyliśmy zobaczyć nazwę, zaczął nas przekonywać że to bardzo dobry hotel, a ten o którym mówimy jest najgorszy w całej okolicy - jest tam brudno i niebezpiecznie a obsługa jest okropna. Nauczeni doświadczeniem z Nepalu, nie daliśmy się. Stanowczo, grożąc, że nie zapłacimy za kurs zarządaliśmy odwiezienia nas pod wskazany wcześniej adres. Jednak praktyka czyni mistrza! Już po chwili jechaliśmy dalej i po 5 min byliśmy pod naszym hotelem. 

Hotel Limper, okazał się przyjemnym miejscem z bardzo miłą i pomocną obsługą, która poproszona o informacje o tym gdzie możemy wymienić pieniądze i zrobić zakupy, osobiście zaprowadziła chłopaków do kantoru, supermarketu a wieczorem także na lokalny targ. Dziewczyna z hotelu pokazała nam również badzo dobrą restaurację. Jedzenie w Corralito było przepyszne a porcje ogromne. Nawet chłopaki, ledwo dali radę (Peruwiańczycy uwielbiają jeść i jedzą bardzo dużo). Przemiły kelner i dobre jedzenie sprawiły, że po porannych przygodach humory w końcu nam się poprawiły. Potem wielokrotnie wspominaliśmy Corralito, jak się okazało, było to najlepsze miejsce w którym jedliśmy podczas naszej wyprawy do Peru. 

Przy pomocy dziewczyny z hotelu kupowaliśmy również bilety do Huaraz, gdzie zaczynał się nasz treking i gdzie chcieliśmy pojechać następnego dnia rano. Bez pomocy osoby znającej miasto bardzo trudno byłoby nam znaleść punkt sprzedarzy biletów. Lima jest ogromna i robi raczej ponure wrażenie. Ze względu na przepisy podatkowe, większość mieszkańców nie kończy budowy domów, tak więc większość nietynkowanych budynków straszy nieskończonymi piętrami bez okien i sterczącymi drutami. Trzeba jednak przyznać, co nas trochę zaskoczyło - może biorąc pod uwagę wspomnienia z Nepalu - że jest bardzo czysto.

                           

Kiedy już udało nam się dotrzeć do punktu sprzedarzy biletów, okazało się, że musieliśmy trochę zmienić plan, ponieważ po przejrzeniu listy porannych autobusów nasza przewodniczka poinformowała nas, że  poranne autobusy to rozpadający się złom do którego, lepiej nie wsiadać. Tak więc zdecydowaliśmy się na autobus o 13. Przynajmniej będzie można się wyspać :)

Peru - here we go!

Jest Sylwester, właśnie zbieramy się do wyjazdu z Jasła do Krakowa. Telefon od Mariusza, chwila zastanowienia, szybka decyzja i mamy bilety! Jedziemy do Peru! Wszyscy! Dream Team znowu w komplecie!

Tak właśnie wszystko się zaczęło. A teraz przyszedł ten czas! W końcu! Spakowani, lekko zdenerwowani (bo trzeba wszystko zabrać, o niczym nie zapomnieć i upchnąc w plecaku tak żeby dojechało), po dwumiesięcznym kursie hiszpańskiego, ruszamy na podbój Ameryki Południowej! 



niedziela, 9 grudnia 2012

Trekking wokół Annapurny - dzień 6

12 X - Tal - Chame

To miał być ciężki dzień i taki też był. 7 godzin marszu i ponad 1000 metrów przewyższenia z ciężkimi plecakami wymaga sporego wysiłku, zwłaszcza, kiedy w ciągu dnia słońce niemiłosiernie praży. Do 3000 metrów - o ile idzie się w słońcu i nie wieje zbyt mocno - jest jeszcze stosunkowo ciepło, można spokojnie iść w krótkim rękawku i krótkich spodenkach. Ogólnie ten odcinek trasy jest niezwykle zróżnicowany. Już na samym początku, zaraz po wyjściu z Tal niezwykła przyroda Nepalu postanowiła nas zaskoczyć - i tak nasze nogi ugrzęzły w głębokim piasku bardzo długiej plaży, której pojawienie się zrodziło w każdym z nas pytanie: skąd plaża w środku gór? Przez kilka minut czułem się jak w jakiejś fantasmagorii, a przecież to wcale nie był sen. Zaraz potem wspinaliśmy się po wyciosanej w skale ścieżce podziwiając niezwykłej urody dolinę z plażą na dnie - i jak tu nie podśpiewywać przez całą wyprawę piosenki z Indiany Jones'a :)



Obrazy jakie widzieliśmy zmieniały się jak w kalejdoskopie i co chwilę opuszczaliśmy szczęki z wrażenia. Później okazało się, że prawdziwe widoki dopiero przed nami. Jeszcze rano mieliśmy do przejścia jeden most wiszący i wodospad - jak się przekonaliśmy w drugiej części dnia - wodospad wodospadowi nierówny i nie każdy da się przekroczyć suchą stopą...



Kolejny dzień staraliśmy się iść poza główną drogą, tak żeby jak najbardziej zasmakować dzikości lokalnej przyrody. I tak przez pewien czas szliśmy po drugiej strony doliny z widokiem na wyrytą w skale drogę prowadzącą do Manang. Tym fragmentem szliśmy praktycznie sami, także zdecydowanie polecamy obchodzenie głównej drogi kiedy się tylko da.


Tak doszliśmy do wioski Dharapani, gdzie znajduje się check-post dla kart ACAP. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę w celu uzupełnienia książeczek i spisania naszych danych. Z Daraphani można podziwiać fragment treku wokół Manaslu, który właśnie na tej wiosce się kończy. Od tego miejsca praktycznie do końca treku towarzyszyć nam będą widoki ośnieżonych białych szczytów, takich jak ten.


Gdy się widzi coś takiego po raz pierwszy, wrażenia są niesamowite. Potem człowiek już się trochę przyzwyczaja - zwłaszcza, jak w pewnym momencie znajduje się na wysokości 5 tysięcy metrów, a wszystkie szczyty dookoła mają ponad 7 tysięcy. W każdym razie mimo tego, a może właśnie przez to z każdym kolejnym zakrętem, z każdym kończącym się lasem, z każdym wejściem na choćby najmniejszą górkę poszukiwaliśmy kolejnych białych czubeczków wyłaniających się na horyzoncie. Bo te małe białe plamki, które z każdym krokiem robiły się coraz większe zwiastowały nam, że zaraz - już za chwilkę zostaniemy wynagrodzeni za nasze zmęczenie, za ból głowy, za przepocone ubrania, brudne buty i zakurzone plecaki. Bo po to właśnie tam przyjechaliśmy :)


Gdzieś koło południa doszliśmy do małej wioski Bagarchhap, w której można było znaleźć piękne młynki - jak dotąd najładniejsze na całej trasie. Mieliśmy plan zjeść obiad w następnej miejscowości, więc pomimo, że już wszyscy byli lekko głodni postanowiliśmy że jednak zjemy dalej, zwłaszcza, że miało to nam zająć niewiele czasu. 


Ta decyzja wiele nas kosztowała ponieważ okazało się, że po pierwsze to jest trochę dalej niż myśleliśmy, a po drugie, bo zgubiliśmy drogę :) A raczej z niej zboczyliśmy, przez co nieco nam się ona wydłużyła. Ale dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć 2 piękne wodospady. Niestety jeden z nich oprócz oglądania musieliśmy także dotknąć... bosymi stopami. Trzeba się było przeprawić przez szeroki na 20 metrów wartki strumień z lodowatą wodą ponad kolana. 




Ten wodospad zatrzymał nas na dobre 15 minut (trzeba było zdjąć buty, założyć klapki/sandały, przypiąć wszystko, tak żeby nie spadło, a następnie zrobić to wszystko w odwrotną stronę), a co gorsza byliśmy już naprawdę bardzo głodni i bardzo zmęczeni... Tak bardzo, że jak w końcu doszliśmy do Timang, to rzuciliśmy się na pierwsze w wiosce miejsce z jedzeniem i naprawdę nie obchodziło nas to, że będzie to Dal Bhat - 4 dzień po rząd. Był to jednocześnie chyba ostatni Dal Bhat na trasie - już naprawdę mieliśmy go dość :) 


W międzyczasie dołączył do nas pewien wyjątkowo gadatliwy tragarz - przewodnik, który szedł za nami kilka dni i którego mieliśmy już trochę dość po jakimś czasie. Ale trzeba przyznać, że dzięki niemu udało się nam jakoś przedrzeć przez stado owiec i baranów, które zatarasowały całą ścieżkę. Jego umiejętności rozmawiania z owcami najbardziej przydały się na moście, zwłaszcza kiedy w pewnym momencie po drugiej stronie pojawił się na nim koń :] Koń jaki jest każdy widzi - biedny zwierzak nic nam nie zrobił, żeby tak od razu na niego złorzeczyć, jednak trzeba przyznać, że na tym moście było nas trochę za dużo.



W końcu udało nam się dotrzeć do Chame - choć nie było łatwo, oj nie było :) Zdążyliśmy zaraz przed zmrokiem i zaraz po wejściu do wioski w wieczornej odsłonie ukazała nam się po raz pierwszy Annapurna II. To była dopiero nieśmiała zapowiedź tego, co mieliśmy zobaczyć w ciągu następnych kilku dni - Annapurna pokazała nam swoje najpiękniejsze oblicze, ale trzeba to było okupić naprawdę wielkim wysiłkiem. Opłacało się.


poniedziałek, 3 grudnia 2012

Trekking wokół Annapurny - dzień 5

11 X - Ghame - Tal

Kolejny poranek - kolejny piękny dzień. 


Tym razem wyszliśmy pół godziny wcześniej niż pierwszego dnia, czyli o 7:40. Odtąd rytm dnia wyznaczały wschody i zachody słońca - wstawaliśmy ok. 6, czyli o wschodzie słońca, następnie pakowaliśmy się, szliśmy na śniadanie zamówione dzień wcześniej na godzinę 6:30, a po śniadaniu kończyliśmy pakowanie i płaciliśmy za nocleg i jedzenie. Przy płaceniu prawie za każdym razem były problemy, bo zawsze ktoś z nas coś źle policzył i na końcu przeważnie trzeba było jeszcze dopłacać. Takie uroki podróżowania w grupie :)
Po wyjściu z Ghame musieliśmy przejść na drugą stronę rzeki (który to już raz) takim o to wiszącym mostem.


Przez cały trek przeszliśmy przez takich dziesiątki. Dosłownie. Za każdym razem kołysząc się nieco inaczej. 
Po przejściu na drugą stronę doliny trasa zmieniła się diametralnie - doszliśmy do tej słynnej drogi, którą z takim uporem budują Nepalczycy. Muszę przyznać, że był to wyjątkowo smutny widok - pracujące na zboczu koparki, mijające nas co chwila jeepy, droga wyryta w skale, która całkowicie zmieniła tamtejszy krajobraz.


Na szczęście dla nas sporo fragmentów tej drogi dało się ominąć idąc starą ścieżką zupełnie poza główną trasą. Co ciekawe większość osób szła dołem, główną drogą, dzięki czemu szliśmy przez większość czasu praktycznie sami. 


Prawie przez cały dzień mogliśmy obserwować takie o to piękne okazy motyli i jaszczurek.




Po dojściu do Chyamje postanowiliśmy, że zjemy sobie obiad z widokiem na przepiękny, ponad 100-metrowy wodospad. To był dopiero drugi dzień naszej wędrówki i jeszcze nie mieliśmy dość Dal-Bhatu (przynajmniej ja) dlatego też  to on królował na naszym stole :) Hitem natomiast okazał się makaron z serem, który zamówiła sobie Irka - jak się później okazało - tak dobrego już potem nie jedliśmy.



Po niezwykle pożywnym posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. I tak przeszliśmy przez kolejny most na drugą stronę rzeki, tak żeby nie iść główną drogą, by następnie wspiąć się po stromym zboczu, z którego roztaczał się piękny widok na głęboką dolinę i drogę wyrytą w skale po drugiej stronie. 




Przy tym fragmencie trasy zaznaczone były na mapie pola marihuany i to może dlatego przeszliśmy na drugą stronę doliny... W sumie to możliwe :) W każdym razie znaleźliśmy się w miejscu, gdzie kolejne piętro roślinne zajmowały konopie indyjskie. Zbadaliśmy je dosyć dokładnie.


I tak po całym dniu obfitym w piękne i różnorodne widoki dotarliśmy wreszcie do naszego dzisiejszego celu - wioski Tal położonej w wyjątkowo pięknej scenerii na dnie szerokiej doliny, po której leniwie rozlewała się rzeka. Niestety zdjęcia tego widoku nie opiszą, a szkoda. 


Ogólnie Tal była jedną z najładniejszych wiosek, przez które przechodziliśmy, z niezwykle pięknie ozdobionymi i pomalowanymi na różne kolory domkami, przy których można było podziwiać zadbane ogródki. O dziwo - było też bardzo mało turystów. Ponadto dało się już odczuć nieco ostrzejsze powietrze, a wieczór był już znacznie chłodniejszy niż w dwa pierwsze dni. 
W Tal znajduje się też Safe Drink Water Station, ale niestety już nie darmowa - 40rp za litr. Od tego dnia piliśmy już praktycznie tylko wodę uzdatnianą przez nas przy pomocy specjalnych tabletek.