sobota, 1 czerwca 2013

26 kwietnia - dzień III - Huaraz

Nie wstaliśmy wcześnie, więc śniadanie zamieniło się w szybkie śniadanie. Mieliśmy przecież plan. Trzeba było kupić jeszcze parę rzeczy, których bezwarunkowo bedziemy potrzebować na treku. Najważniejsze są mapa (30 soli), i butle gazowe (33 sole duża i 17 mała) i bilety na autobus no i oczywiście liście koki, bez tego ani rusz. Cukier, batony, chusteczki, każdy z nas ma swoją osobistą listę "niezbędności". Szybko kupiliśmy co trzeba. Musieliśmy się spieszyć bo na 11 mieliśmy zarezerwoway transport (taxi - 15 soli). W ramach aklimatyzacji postanowliśmy się wybrać na jednodniową (5-6 godzinną) wycieczkę na wzgórza Macashca. Po 2,5 godzinach powolnego marszu, dotarliśmy do niewielkiego ale bardzo malowniczego jeziorka, położonego na wysokości ok. 4200 m n.p.m. (chociaż według naszych obliczeń i nieomylnego zegarka Mariusza było to mniej więcej 3800 m n.p.m.), skąd rozciągał się niesamowity widok na ośnieżone szczyty masywu Cordillera Blanca. 







Huaraz leży na wysokości 3052 n.p.m. To zdecydowanie  dużo, jak na początek, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przyjechaliśmy z Limy (110 m n.p.m.). Mimo to nie jest źle. Bardziej męczy nas palące słońce niż wysokość. Albo mamy resztki aklimatyzacji z Nepalu (chociaż po pół roku raczej niewiele jej powinno zostać) albo jesteśmy bardzo wytrzymali - przyjęliśmy wersję, że jesteśmy masterami :P
Godzina leżenia na trawie i trudna decyzja, że trzeba wracać. Zebraliśmy się więc powoli i niechętnie zaczęliśmy schodzić. Postanowiliśmy obejść jeziorko do okoła i tam znaleść ścieżkę, którą moglibyśmy zejść. Niestety bardzo szybko okazało się, że dróżka, która wydawała nam się całkiem wyraźną ścieżką, zniknęła. Rozpoczęlismy więc wędrówkę na przełaj, szukając najdogodniejsze drogi na dół. 



Miejscami zastanawialiśmy się czy dobrze idziemy ale decyzja to decyzja, póki się da idziemy na dół, jak będzie  źle to się wrócimy. Noi było dobrze. Po ok. 30 min doszliśmy do drogi, którą szliśmy na górę. Uratowani! 



W nagrodę, na dole czekał na nas malutki sklepik, a w nim zimne piwo. Ooo, już dawno nie piliśmy takiego dobrego i zimneogo piwa! Kiedy w najlepsze rozkoszowaliśmy się jego smakiem, zastanawiając się jak dostaniemy się do domu (wiedzieliśmy tylko, że mamy łapać autobus w kierunku Huaraz), nadjechał busik, którego kierowca zauważył nas z daleka. Chyba wyglądaliśmy jak banda gringos potrzebujących transportu, bo busik zatrzymał się a kierowca zamachał do nas. I tak złapaliśmy nasz autobus (i to za 1 sola)... albo on złapał nas. Tak czy inaczej już po chwili, popijając piwo siedzieliśmy w busie, który wiózł nas do domu. To był bardzo udany dzień ;)
Tego dnia dowiedzieliśmy sie też jednej bardzo ważnej rzeczy. Ze słońcem w Peru nie ma żartów. Wystarczy 30 min i zamiast opalenia na piękny brązowy kolor, byliśmy spaleni (a właściwie upieczeni), czerwoni i bardzo biedni. No cóż podobno człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Krem do opalania 50 SPF został naszym najlepszym przyjacielem, na całą resztę wyjazdu. 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Hello all, here every person is sharing these kinds of experience, so it's good to read this weblog, and I used to
visit this weblog daily.

Also visit my website ... house buy